Przejdź do głównej zawartości

Jeden przeciwnik, czy dwóch?

Chyba jestem winna wyjaśnienia, dlaczego tak długo nic nie dodawałam tutaj. Otóż jak wiecie po operacji wycięcia jednego jajnika i pobraniu wycinków drugiego w Centrum Onkologii w Lublinie czułam się bardzo dobrze. Rana pooperacyjna zagoiła się w tempie ekspresowym, bóle jamy brzusznej ustąpiły i w dwa tygodnie po zabiegu dostałam w Warszawie kolejną dawkę leków. Następnie miałam wykonaną tomografię, która wykazała, że przez okres odstawienia leczenia żadne zmiany nie zwiększyły się. Przez ten cały czas czekałam na wyniki histopatologii jajników.
W końcu po siedmiu (!) tygodniach otrzymałam telefon, że wyniki w końcu są. Akurat tak złożyło się, że w tym czasie byliśmy u moich Rodziców. Poinformowałam o tym panią z sekretariatu, i że w związku z tym odbiorę wyniki innego dnia. Nie usłyszałam słowa sprzeciwu, więc uznałam że wynik jest w porządku. Chwilę po zakończeniu połączenia zadzwonił do mnie profesor, który był moim lekarzem prowadzącym z informacją, że muszę stawić się jak najprędzej w szpitalu i koniecznie przyjść do niego z wynikami, bo potrzebne jest dalsze leczenie. Dalszych informacji nie chciał mi udzielić przez telefon.
Po tej rozmowie zamarłam. Poszłam do pokoju obok, gdzie powiedziałam Erykowi ze łzami w oczach jaka jest sytuacja i wspólnie zdecydowaliśmy się pojechać do Lublina. Rodzicom powiedzieliśmy, że musimy jechać po wyniki, ale jako powód podaliśmy urlop mojego lekarza od kolejnego tygodnia. W szpitalu w sekretariacie odebrałam wyniki i nie zdążyłam ich przeczytać, bo akurat z gabinetu lekarskiego znajdującego się na przeciwko wychodził docent, który mnie operował. Jak tylko mnie zobaczył od razu zaprosił do pokoju, a tam czekało na mnie już 4 lekarzy. Profesor na mój widok dosłownie prawie wyrwał mi wyniki  z rąk uniemożliwiając dalsze ich przeczytanie, i usadził na kanapie. Poinformowano mnie, że na 99% lekarze byli pewni, że guz który mi usunięto to guz Krukenberga - czyli przerzut z żołądka. Jednakże badanie histopatologiczne wykazało, że w wyciętym prawym jajniku miałam drugi niezależny nowotwór - jasnokomórkowy. A lewy pozostawiony jajnik jest zarazem przerzutem z raka żołądka i raka jajnika. Lekarze przedstawili mi od razu plan leczenia, na który się składała w pierwszej kolejności operacja - usunięcie macicy, drugiego jajnika, sieci większej a także wszystkich okolicznych węzłów chłonnych, a następnie podwójna chemioterapia. Doznałam szoku i jedyne co zrobiłam to wyjęłam najświeższą tomografię i pokazałam, że nie mam żadnych nowych zmian  i zapytałam, co w takim razie z leczeniem raka żołądka. Jeden z lekarzy odparł, że program w którym jestem "jest tylko badaniem klinicznym" - na szczęście profesor wszedł z nim w polemikę, zwracając uwagę na skuteczność leków, które do tej pory otrzymywałam. Stwierdzono, że decyzja ostateczna co dalej i kiedy nastąpi operacja zapadnie dopiero po ponownym zbadaniu wycinków przez drugi niezależny ośrodek. Gdy to tylko usłyszałam, zapytałam, czy mogę bloczki zabrać do Warszawy.  Otrzymałam twierdzącą odpowiedź oraz informacje, że zwołają konsylium w sprawie mojego przypadku i będą się ze mną kontaktować. Obiecałam skonsultować się jeszcze z moim lekarzem z Warszawy i przyjść na wizytę.

Gdy tylko wyszłam rozpłakałam się i wpadłam w ramiona Eryka przekazując mu złe wiadomości. W drodze do mieszkania zadzwoniłam do dr Macieja (mojego onkologa w Warszawie) i usłyszałam, że mam być spokojna, że musiałby być to ogromnie nieszczęśliwy zbieg okoliczności żebym miała dwa nowotwory na raz. Poprosił mnie o przesłanie wyników i zabranie jak najprędzej wycinków do zbadania z Lublina i przewiezienie w celu zbadania w Warszawie.
Bloczki zabraliśmy we wtorek, dostarczyliśmy do Warszawy w środę. Tego samego dnia zadzwonił dr Maciej z informacją, że ośrodek w Lublinie nie dał najważniejszego bloczka z lewego jajnika. Gdy zadzwoniłam do Centrum Onkologii ziemi lubelskiej Panie zapierały się, że wydały wszystko. Poinformowałam je, że pojawię się w czwartek rano w celu odebrania preparatu i lepiej aby się on znalazł. Na całe szczęście bloczek był i znowu jechaliśmy do Warszawy. Po dwóch dniach kursów - między stolicami Mazowsza i Lubelszczyzny byliśmy wykończeni - fizycznie a ja i psychicznie. Przez 2 tygodnie byłam w stałym kontakcie z moim lekarzem - miałam wykonane USG, które nie wykazało żadnych nowych zmian, ale na wizycie otrzymałam dokumenty potrzebne do operacji, którą wyznaczono na 9 lipca. Niestety w wyniku podejrzenia drugiego nowotworu zostało ponownie wstrzymane moje leczenie. To dodatkowo spowodowało, że zaczęłam się czuć psychicznie coraz gorzej. Przez okres 3 tygodni stałam się nieznośna - zaczęłam mieć huśtawki nastrojów, nie chciałam się z nikim widzieć ani rozmawiać. Dość często zdarzało mi się myśleć, że po usunięciu wszystkiego przestanę się czuć w 100% kobietą, bo nie będę mogła mieć własnego potomstwa, ale także stracę szansę na in vitro. Zaczęłam mieć wyrzuty wobec siebie - że zawsze narzekałam na bolesne miesiączki to teraz nie będę miała ich wcale. Przez ten cały czas zaczęły mi doskwierać bóle pleców, które po przeczytaniu paru rzeczy w internecie na temat raka jajnika odebrałam jako potwierdzenie diagnozy. Cały koszmar pogłębił się jeszcze bardziej w zeszłą środę - dostałam bardzo bolesnego zapalenia dróg moczowych. W wyniku czego wylądowałam o 3  w nocy na izbie przyjęć. Zanim wykonano mi badania zestresowana myślałam, że to pewnie urósł mi lewy jajnik i uwiera pęcherz ( tak było w przypadku jajnika który mi usunięto). Na szczęście okazało się, że lewy jajnik nadal jest normalnych wymiarów a badania też są w porządku.
Lekarz rodzinny zlecił mi jeszcze USG jamy brzusznej i nerek, aby sprawdzić, czy przyczyna zapalenia pęcherza nie ma innego podłoża. W czwartek po południu, dokładnie w dwa tygodnie po dostarczeniu moich wycinków dostałam telefon od dr Macieja, z wiadomością, że nie mam żadnego drugiego nowotworu! Wyobraźcie sobie co poczułam - jakby ktoś zdjął mi z ramion 200 kg ciężaru, a mój umysł totalnie się oczyścił. Podzieliłam się ze wszystkimi radosną nowiną i przepraszałam za to jaka byłam przez ten okres 3 tygodni. Gdy zaniosłam wynik profesorowi, powiedział, że nie pasowała mu ta diagnoza, i że w związku z tym odwołuje operacje. Poprosił też o kopię wyników i obiecał udać się na oddział histopatologii w celu uzyskania wytłumaczenia jak ktoś mógł popełnić taki błąd. Ja osobiście, mam duży żal do kogoś kto wykonywał te badania, ponieważ kosztowało mnie to bardzo dużo stresu, ale przede wszystkim straciłam 2 dawki leczenia. Mam nadzieję, że to jakoś nie zaważy na chorobie. Chociaż wykonane w sobotę USG wykazało powiększone węzły chłonne przy aorcie brzusznej, które dają najprawdopodobniej ucisk na jakieś naczynie. Ból temu towarzyszący wczoraj spowodował, że wylądowałam znowu w szpitalu. Tym razem w celu otrzymania silnych leków przeciwbólowych. Mam też niezidentyfikowany guzek nad spojeniem łonowym znajdujący się w bliźnie pooperacyjnej. Poza tym nie stwierdzono żadnych zmian. Aby sprawdzić dokładniej w jakim jestem stanie właśnie udajemy się na tomografię. Liczę, że w środę usłyszę, że niewielkie zmiany są spowodowane stresem co pozwoli mi na przyjęcie kolejnej dawki leków. Trzymajcie kciuki !

Komentarze

  1. Moja mama też miała raka żołądka, wiem dokładnie przez co przechodzisz :( Życzę Ci duuuużo siły w tej walce! Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Wydaje mi się, że najgorsze są te początkowe badania i przede wszystkim ta niepewność. Mnie również czekają badania, a konkretnie tk w Krakowie w https://efficlinic.pl/diagnostyka-obrazowa/tomografia/ , ale z całkiem innym podejrzeniem, mniej poważnym niż Twoje i też troszkę się stresuję.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja to zawsze boję się chodzić na badania, bo a nuż coś wyjdzie na nich i okaże się że jestem chora? Boję się chorować

    OdpowiedzUsuń
  4. Czasem warto również zamiast tomografii komputerowej zrobić rezonans magnetyczny. Jest to kompletnie bezinwazyjne badanie, a jednak dokładniejsze. I nie warto bać się chodzić na badania. Wczesne wykrycie choroby pozwoli na skuteczniejsze leczenie.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Bezpieczny port

Po weselu Wioli i Adama udało mi się w końcu wrócić do pracy. Wrzesień był wyjątkowo ciepły, więc łatwo się wstawało oraz nie było zbyt wielkiego ryzyka złapania infekcji. Muszę napisać, że jestem ogromnie wdzięczna moim przełożonym oraz pracodawcom, za wyrozumiałość w przerwach w mojej pracy i za szczere zainteresowanie oraz słowa wsparcia od wszystkich pracujących w firmie, której jestem zatrudniona. Kolejny wlew wypadł na 27 września - nie było przeciwwskazań, więc dostałam chemię oraz Nivolumab. Wtedy też dostałam skierowanie na założenie portu, oraz na kolejną tomografię. Tym razem zabieg został ustalony 9 października - na 2 tygodnie po chemii, aby mój stan zdrowia przypadkiem w tym znowu nie przeszkodził.  Tomografia zaś wypadała na 10 października. Decyzja  o założeniu  portu naczyniowego została podjęta, bo zaczęły się problemy z wkłuciami. Mój problem polegał na tym, że po 1,5 miesięcznej diagnostyce, czyli po wielu pobraniach krwi, wenflonach, wlewach oraz 3 ...

Rok życia dzięki immunoterapii

Dzisiaj jest taka mała rocznica. Właściwie każdy normalny człowiek raczej nie powinien celebrować takich wydarzeń, ale dla mnie jest to szczególny dzień. Zdjęcie wykonane przez mojego chłopaka po 3 dawce leków. Szczęście - to słowo określające mój stan.  20 lipca rok temu wylosowałam ramię immunoterapii i chemioterapii w programie badawczym nad leczeniem raka żołądka w Centrum Onkologii w Warszawie. Tego dnia podano mi pierwszą dawkę leków, na którą wówczas się składało: 1. wlew z oksaliplatyny (chemia), 2. wlew z nivolumabu (lek z zakresu immunoterapii) 3. w domu miałam brać 7 tabletek dziennie capecytabiny (chemii). Pamiętam, że w noc poprzedzającą podanie leków towarzyszył mi tak ogromny ból całej jamy brzusznej i węzłów na szyi, że nie byłam w stanie w ogóle spać. Co ciekawe po podaniu leków bóle znacznie ustąpiły. Przyszły inne dolegliwości charakterystyczne dla chemii, ale w moim odczuciu dużo mniej uciążliwe. Jak pamiętacie jak opisywałam we wcześniejszych postach w...

Chłoniak c.d.

Następnego dnia po wiadomościach, że najprawdopodobniej mam chłoniaka, poszłam do pracy. Zdecydowałam po serii telefonów wykonanych z rana, że muszę powiedzieć o swojej sytuacji szefowej mojego działu i poprosić o wcześniejsze wyjście, jak tylko dostanę informację, że mogę jechać na wizytę. Chyba nie muszę pisać, że jak szefowa usłyszała o mojej wstępnej diagnozie prawie się rozpłakała. Tak samo zareagował jeden z szefów całej spółki, a ja czułam, że  za każdym razem wypowiadając słowa "mam chyba chłoniaka" - nie słyszę swojego głosu i, ze to co się dzieje jest chyba jakimś złym snem. W międzyczasie dzwoniłam do kilku przychodni próbując umówić się na wizytę do hematoonkologa bądź hematologa - oczywiście bezskutecznie. Aż nagle dostałam telefon z mojej przychodni - w słuchawce usłyszałam lekarkę, która przedstawiła się i powiedziała, że jeśli mam samochód to prosi abym przyjechała do przychodni po skierowanie do szpitala, bo tam czeka na mnie już jej znajoma hematolog. Leka...