Przejdź do głównej zawartości

Pierwszy wynik

Po dodatkowym tygodniu przerwy w leczeniu nadszedł czas na następną wizytę. Nie ukrywam, że bardzo się stresowałam oczekiwaniem na decyzje lekarzy. Bałam się, że tygodniowe przyjmowanie sterydów aby poprawić wskaźniki ASPAT i ALAT (wskazujące na prawidłową pracę wątroby) może najzwyczajniej nie wystarczyć.
Każda kolejna wizyta przebiegała według tego samego schematu - między godz. 7 a 8 rano pobieranie materiału w postaci krwi na badania; oczekiwanie na wyniki z laboratorium; spotkanie z lekarzem, który otrzymuje i przekazuje informacje o wynikach, przeprowadza wywiad i zarazem decyduje o podaniu leków; ostatni etap to przy pozytywnej decyzji lekarzy - czas potrzebny do zejścia kroplówek.

Tym razem byłam wykończona podróżą i jak tylko zjadłam śniadanie od razu usnęłam. Pamiętam, że obudził mnie dr Maciej i powiedział od razu, że próby wątrobowe nie są w normie, ale spadły do tego stopnia, że możliwe są kolejne wlewy. Po tej informacji kamień spadł mi z serca. Oczywiście poinformowałam całą rodzinę, przyjaciół oraz pracowników przychodni, którzy byli ze mną w stałym kontakcie.  Piszę zawsze wiadomości tak wielu osobom, bo jadąc na wizytę otrzymuje SMS-y i telefony ze słowami wsparcia ale i prośbą, aby dać znać jak przebiega leczenie. Wlew trwał długo, bo miałam wolniej podawane leki. Z racji, że wkłucie było umiejscowione w żyle powyżej łokcia na szczęście ręka była tym razem sprawna.
Po skończeniu się kroplówek ponownie przyszedł do mnie lekarz i dał mi skierowanie na tomografię, która miała być wykonana 31 sierpnia.Przypomnę, że w moim badaniu klinicznym - tomografię mam wykonywane w cyklu co 6 tygodni, czyli po podaniu 2 dawek leków. Wyjątkowo poprosiłam też lekarza o przesunięcie kolejnej wizyty, z powodu wesela u przyjaciół, którego nie chciałam opuścić z powodu skutków ubocznych chemii. Ku mojemu zaskoczeniu lekarz zgodził się i kolejna wizyta została przełożona z 7 na 4 września. Wtedy też miałam otrzymać wyniki pierwszej tomografii.Dostałam także skierowanie na założenie portu naczyniowego - co nieszczęśliwie wypadało na 8 września, czyli dzień przed weselem.

Parę dni po przyjęciu leków nie obyło się bez mdłości i osłabienia, ale z racji, że zostałam w Kozienicach to przesypiałam w swoim szczelnie zamkniętym pokoju większość czasu.  
Będąc dalej w domu Rodziców wpadłam z moją siostrą na pomysł spontanicznego babskiego wypadu do Kudowy. Miałyśmy jechać - ja, nasza Mama, Ewa i jej córki - Ala i Karolinka. Mama na początku stawiała opór, ale w końcu uległa prośbom głównie wnuczek i wyjechałyśmy we wtorek. Spędziłyśmy naprawdę  4 intensywne dni. Zwiedziłyśmy Duszniki Zdrój, wjechałyśmy kolejką linową na samą górę w Zieleńcu, przeszłyśmy całą trasę w Błędnych Skałach a nawet pojechałyśmy na otwarty kompleks basenów do Hradec Kralowe. Moja Mama była pierwszy raz w tamtej okolicy i była wprost zachwycona samym miasteczkiem, ale jako zapalona kwiaciarka i przepięknym parkiem. Dodatkową atrakcją był trwający wówczas festiwal Moniuszkowski, gdzie można było rozkoszować się muzyką i teatrem. Powrót zaplanowany miałyśmy na sobotę rano, bo wtedy też odbywał się kawalersko- panieński moich i Eryka przyjaciół. Impreza była przednia, co było zapowiedzią jeszcze lepszego wesela.
Babski wypad - Zieleniec

2 tygodnie przy tak intensywnie spędzonym czasie minęły niezwykle prędko. 30 sierpnia nadszedł i na tomografię pojechałam z Mamą i ku mojej uciesze, ominęło mnie picie 4 kubków kontrastu o znienawidzonym smaku anyżu. Obawiałam się reakcji Mamy na widok szpitala i świadomości, że obejmuje on leczeniem tylko chorych na nowotwory. Na szczęście usłyszałam tylko stwierdzenie "czuję się jakbym się cofnęła o 30 lat, bo warunki w szpitalu w Aninie były identyczne".  Kolejne parę dni do czasu wizyty starałam się nie myśleć o wynikach badania, ale przyznam, że przychodziło mi to dość ciężko. Do Warszawy znowu pojechaliśmy dzień wcześniej, i jak zwykle jechaliśmy przez Kozienice. Z racji, że był tydzień do wesela, to zabrałam ze sobą już wszystkie potrzebne rzeczy, tak aby nie wracać do Lublina. Pech chciał, że w torbie w Kozienicach przepakowując się do Warszawy zostawiłam teczkę z dokumentami. Na szczęście moja siostra wysłała mi zdjęcia skierowań i wydrukowaliśmy je późnym wieczorem w Warszawie. Mimo braku potrzeby, moja Mama przyjechała z oryginałami do Warszawy i była pierwszy raz ze mną i Erykiem na wizycie. Po badaniach dość szybko przyszedł do mnie lekarz i przekazał wyniki tomografii mówiąc " wyniki są bardzo dobre, przyznam, że aż tak dobre, że się tego nie spodziewaliśmy". Wszystkie przerzuty i sam guz zmniejszyły się po tylko 2 dawkach leczenia o 50% !

Wynik 1 tomografii wykonanej po 2 dawkach leków - Nivolumabu, Oksaliplatyny oraz Capecitabiny
Jak tylko wróciłam do poczekalni od razu przekazałam wszystkim dobre wieści. Uwierzyłam w to, że leki które dostaję mogą naprawdę wyleczyć mnie w 100%. Widziałam też ogromną radość w oczach Eryka i mojej Mamy. Tak znacząca poprawa dawała nadzieje, że moje leczenie nie będzie trwało tak bardzo długo i, że moje życie może w niedługim czasie wrócić do normy. Dr Maciej przyszedł ponownie z kolejną dobrą nowiną - krew była też w porządku (poza ASPATEM I ALATEM będącymi wskaźnikami ciągle mocno podwyższonymi) w związku z tym miałam tego dnia kontynuacje wlewu. Tym razem wkłucie padło na prawą rękę i to dość nisko - już w trakcie podawania Oksaliplatyny zaczęłam odczuwać zimno w całej ręce i ogromny ból. Nie byłam w stanie wytrzymać do końca wlewu i poprosiłam Panią Elizę o odłączenie. W trakcie przejścia z pokoju chemii dziennej w gardle pojawiło się uczucie kłucia i drętwienia języka. Gdy weszłam do poczekalni i moja Mama mnie zobaczyła przeraziła się - byłam zmęczona, co widać było bardzo na mojej twarzy, i zaczęłam też się bardzo źle czuć. Lekarz zabrał mnie na dodatkowe badanie i wtedy zaczęłam mieć problemy z mówieniem. Na domiar złego miałam bardzo wysokie ciśnienie i tętno, więc dr Maciej chciał mnie zostawić w szpitalu, ale nie wyraziłam zgody, tłumacząc, że w razie czego mam lekarza w domu. Niechętnie, ale zgodził się na wypuszczenie mnie ze szpitala, ale pod warunkiem informowania gdyby coś się działo. Po tej chemii nastąpiły dotychczas najcięższe 4 dni  w mojej chorobie. Prócz mdłości, wystąpiły wymioty, biegunki, dale też nastąpiła utrata apetytu. A musiałam przecież coś jeść, aby móc przyjmować chemię w tabletkach. Pojawiło się także nieprzyjemne mrowienie w palcach rąk uniemożliwiające łapanie chłodnych rzeczy, oraz drętwienie prawego uda. Jednak największym problemem był nieustający ból całej prawej ręki uniemożliwiający mi jakiekolwiek czynności - ukrojenie chleba, umycie się czy uczesanie. Przeszkadzał mi każdy najmniejszy dotyk - nawet najdelikatniejszego materiału. W piątek miałam mieć zabieg zakładania portu, ale moje dolegliwości były na tyle uciążliwe, że dojazd do Warszawy nie wchodził nawet w grę. Byłam zmuszona zadzwonić do lekarza i poprosić o odwołanie zabiegu.Nie byłam z tego powodu zadowolona, bo miałam świadomość, że kolejna chemia będzie wiązała się znowu z porażeniem, którejś z górnych kończyn.

W sobotę odbył się ślub Wioli i Adama, na którym pierwszy raz od 5 dni byłam w stanie jeść w miarę normalnie. Ręka była dalej porażona, więc moje tańczenie było dość ryzykowne, ale głównie bawiłam się z Erykiem, który wiedział, że musi bardzo na nią uważać. Musiałam też schodzić z parkietu mniej więcej co 2 - 3  piosenki, bo zmęczenie dawało mi się we znaki. Ale mimo wszystko to dwu dniowe wesele i to całkowicie na trzeźwo było najlepszą imprezą w moim życiu - w gronie przyjaciół zapomniałam całkowicie o chorobie i mogłam cieszyć się chwilą.

Właśnie dzisiaj przesyłam szczególne pozdrowienia dla Wioli, Adama, Piotrka, Kamila. Karoliny, Wojtka, Mateusza i nieobecnego z Wami Wojtka! Nie udało nam się dotrzeć na wspólne oglądanie płyty z wesela, ale mam nadzieje, że jeszcze nie raz będziemy wspominać i przeżywać to wspaniałe wydarzenie :)


                                                                                                                                            

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Bezpieczny port

Po weselu Wioli i Adama udało mi się w końcu wrócić do pracy. Wrzesień był wyjątkowo ciepły, więc łatwo się wstawało oraz nie było zbyt wielkiego ryzyka złapania infekcji. Muszę napisać, że jestem ogromnie wdzięczna moim przełożonym oraz pracodawcom, za wyrozumiałość w przerwach w mojej pracy i za szczere zainteresowanie oraz słowa wsparcia od wszystkich pracujących w firmie, której jestem zatrudniona. Kolejny wlew wypadł na 27 września - nie było przeciwwskazań, więc dostałam chemię oraz Nivolumab. Wtedy też dostałam skierowanie na założenie portu, oraz na kolejną tomografię. Tym razem zabieg został ustalony 9 października - na 2 tygodnie po chemii, aby mój stan zdrowia przypadkiem w tym znowu nie przeszkodził.  Tomografia zaś wypadała na 10 października. Decyzja  o założeniu  portu naczyniowego została podjęta, bo zaczęły się problemy z wkłuciami. Mój problem polegał na tym, że po 1,5 miesięcznej diagnostyce, czyli po wielu pobraniach krwi, wenflonach, wlewach oraz 3 ...

Rok życia dzięki immunoterapii

Dzisiaj jest taka mała rocznica. Właściwie każdy normalny człowiek raczej nie powinien celebrować takich wydarzeń, ale dla mnie jest to szczególny dzień. Zdjęcie wykonane przez mojego chłopaka po 3 dawce leków. Szczęście - to słowo określające mój stan.  20 lipca rok temu wylosowałam ramię immunoterapii i chemioterapii w programie badawczym nad leczeniem raka żołądka w Centrum Onkologii w Warszawie. Tego dnia podano mi pierwszą dawkę leków, na którą wówczas się składało: 1. wlew z oksaliplatyny (chemia), 2. wlew z nivolumabu (lek z zakresu immunoterapii) 3. w domu miałam brać 7 tabletek dziennie capecytabiny (chemii). Pamiętam, że w noc poprzedzającą podanie leków towarzyszył mi tak ogromny ból całej jamy brzusznej i węzłów na szyi, że nie byłam w stanie w ogóle spać. Co ciekawe po podaniu leków bóle znacznie ustąpiły. Przyszły inne dolegliwości charakterystyczne dla chemii, ale w moim odczuciu dużo mniej uciążliwe. Jak pamiętacie jak opisywałam we wcześniejszych postach w...

Chłoniak c.d.

Następnego dnia po wiadomościach, że najprawdopodobniej mam chłoniaka, poszłam do pracy. Zdecydowałam po serii telefonów wykonanych z rana, że muszę powiedzieć o swojej sytuacji szefowej mojego działu i poprosić o wcześniejsze wyjście, jak tylko dostanę informację, że mogę jechać na wizytę. Chyba nie muszę pisać, że jak szefowa usłyszała o mojej wstępnej diagnozie prawie się rozpłakała. Tak samo zareagował jeden z szefów całej spółki, a ja czułam, że  za każdym razem wypowiadając słowa "mam chyba chłoniaka" - nie słyszę swojego głosu i, ze to co się dzieje jest chyba jakimś złym snem. W międzyczasie dzwoniłam do kilku przychodni próbując umówić się na wizytę do hematoonkologa bądź hematologa - oczywiście bezskutecznie. Aż nagle dostałam telefon z mojej przychodni - w słuchawce usłyszałam lekarkę, która przedstawiła się i powiedziała, że jeśli mam samochód to prosi abym przyjechała do przychodni po skierowanie do szpitala, bo tam czeka na mnie już jej znajoma hematolog. Leka...